poniedziałek, 28 maja 2012

Road to Hel - cz. 2

Dzień drugi - z samego rana ;) wyruszyliśmy z Ustki w kierunku Półwyspu Helskiego. Oczywiście po drodze robiąc kilka przerw...
 a to na papierosa...
 a to na posiłek...
 ale wreszcie dotarliśmy. I co? Z przodu woda, z lewej woda, z prawej woda, z tyłu las. Tak fajnie się jechało, a cel taki mizerny. Za każdym razem, kiedy dochodzę do podobnych wniosków, przypominają mi się słowa Paci: "to droga jest celem". Coś w tym jest, bo to droga sprawiała nam najwięcej przyjemności.
 Gdyby było cieplej, to może trud łażenia w kombinezonie po plaży wynagrodziłby widok roznegliżowanych niewiast, a tak... Bolo wiedział co robi, zostając w barze ;)
 Nic tu po nas. Lecimy dalej... właściwie to nie dalej, bo dalej się nie dało - zatem z powrotem :) Zrobiliśmy postój w Chałupach. Tutaj również zawiedzeni - żadnych nudystek - nie zatrzymywaliśmy się na dłużej.
 Wreszcie dotarliśmy do Władysławowa. Można odstawić konie i jak ludzie - pójść na piwo.

 Imprezę skończyliśmy na grillu, poubierani w kombinezony - wiało jak nad morzem ;)

 Nadszedł dzień. Rodriquez wstał razem z kurami i sugerował, że może już pora byśmy też podnieśli zwłoki. Jak mus to mus - śniadanie, herbatka u Pani gospodarz i po smarowaniu łańcucha (tylko u mnie, bo Bolo ma kardana a Rodriquez oliwiarkę), ruszamy dalej.
 Gdzieś po drodze, podczas postoju podszedł do nas jakiś koleś i pokazał billboard, na którym wielkimi literami mniej więcej tak grzmiał wielki napis: "Zlot motocyklowy - zaprasza burmistrz i President jakiegoś tam klubu". Olaliśmy ciepłym moczem...
 Bardziej zaintrygowały nas 3 traktory, które stały nieopodal. Konstrukcyjnie wyglądały jak przekalkowane, ale powstały w trzech różnych częściach świata: w Polsce, Francji i Argentynie (źródło: Bolo).
 Łeba... nuda, nic ciekawego, jedzenie drogie, wieje.
 Wypiliśmy herbatę i pojechaliśmy dalej.
Podczas jednej z przerw na papierosa, ustalamy trasę...
 i wreszcie docieramy do Rowów.
 A tu: smaczniej niż we Władysławowie, do tego taniej i nie wiało :)
Zaszaleliśmy z Rodrigiem - na aperitif wzięliśmy po zupie rybnej (lepsza niż jedzona poprzedniego dnia) a daniem głównym był Turbot.
 Docieramy do Ustki. Obowiązkowa runda po porcie, zahaczając przy okazji sklep firmowy Ust-Ryb.
 Kolejnego dnia, z którego nie mam zbyt wielu zdjęć, pojeździliśmy po okolicy Ustki, zręcznie omijając ulewy. Wieczorem standardowy wypad na miasto, piwo, lody...
 Nie mogliśmy też przepuścić wizyty u usteckiej syrenki z wymacanymi piersiami.
 Nadszedł piątek - pora się zbierać. Droga przebiegła jakoś tak szybko. W pewnych miejscach nawet pojechaliśmy z prędkościami niemożliwymi dla Shadow'a Bola ;) teraz czekamy na zdjęcia z podróży od lokalesów ;)
Gdzieś pod drodze, przed Szczecinem, zatrzymaliśmy się i... czuć jakiś taki niedosyt kilometrów. Niby 1000, ale to jednak mało.
Pozostało nam zatem szykować się na dłuższy wypad - został niecały miesiąc :D

wtorek, 1 maja 2012

Road to Hel - cz. 1

Zainspirowani jednym z najlepszych kawałków AC/DC, postanowiliśmy wykonać misję "Highway to Hell".
Tekst piosenki był bardzo odpowiedni do naszej wyprawy. "No stop signs, speed limit, nobody's gonna slow me down" znajdowało urzeczywistnienie dosyć często ;)
Niestety, w Polsce highway'ów jak na lekarstwo, do tego Hell'a też porządnego nie ma, więc zmieniliśmy nazwę wyprawy na "Road to Hel". Miała to być ostatnia dłuższa wycieczka przed wakacyjnym wylotem. Maszyny sprawdziły się wyśmienicie, pozostają nam jeszcze do poprawienia małe niedociągnięcia organizacyjne i pod koniec czerwca możemy ruszać.

Dzień pierwszy. Umówiliśmy się w Koszalinie. Ja lecę z domu, Rodrigez z Bolem ze Szczecina. Spakowałem wierną Hondę, zatankowałem, sprawdziłem powietrze w oponach i czas w drogę.
Do Koszalina miałem ok. 60 km. Jechałem baaardzo powoli, bo wiedziałem, że czasu mam aż nadto. Punkt zborny to zegar pod ratuszem. Kiedy zadzwoniłem do Bola, okazało się, że zatrzymali się jeszcze na kawę w Płotach... no cóż, poczekam. Rozłożyłem się zatem na ławce, wyciągnąłem kanapki, wodę. Leżąc w promieniach słońca, pomyślałem, że wreszcie jest wolna chwila, aby spokojnie ponawijać przez telefon ze znajomymi, więc wydzwaniam po kolei. Ludzie zabiegani przechodzą obok, kasują bilety parkingowe, patrzą dziwnie a ja leżę... nic nie muszę :D
Wreszcie, słyszę z daleka dwie maszyny, więc wstaję - tak przyjemnie się leżało. Krótka przerwa na papierosa i lecimy - dzisiaj lądujemy w Ustce. A ponieważ to miasto nadmorskie, wypada posilić się morskimi żyjątkami. Zawijamy do portu, gdzie kupujemy 2,5 kg śledzi. Nikt nie odważył się wrzucić ich do sakwy, więc znaleźliśmy zastosowanie dla bagażnika na moto Bola.
Zostawiamy bagaże, po czym odstawiamy konie w bezpieczne miejsce. Przed Bolem bardzo odpowiedzialne zadanie: usmażyć te wszystkie śledzie :) Spisał się bardzo dobrze, tylko my nawaliliśmy, bo nie daliśmy rady zjeść wszystkiego.


Najedzeni i opici idziemy w kimę. Jutro lecimy w dalszą drogę.
Idziemy spac ,nikt juz nie chce jesc sledzi.
Siedzimy ,pijemy browara,oczywizda w Ustece,Sopel fotografuje trupy sledzi,Rodrigo umiera z przejedzenia ,jest zajebiscie.Tylko browar nie ma 11 stopni C.Ale na drodze tyle mielismy.Jak w Darlowku pilem cherbate ,Rodrigo sie pyta ,co za wibracje ogarnely moje cialko.Zimno qwa.Zle sie ubralem.Ale 2 i 1/2 kg smazonych sledzi zrobilo swoje.Jest super,wieczorne rozmaowy cyklistow.Jeszcze siedzimy.Jutro ,Road too Hell.Wrzucimy zdjatka jak sie Sopel za to zabierze.