Kilka zdjęć z dojazdu do Andory:
Kiedy już znaleźliśmy miejsce, w którym można bezpiecznie się zatrzymać, musieliśmy zrobić sobie pamiątkowe fotki:
a z drogi taki widok...
choć najciekawszym widokiem był obraz niemieckiego busa z motocyklami na lawecie.
Konie na przyczepce na takiej drodze? to grzech! Woleliśmy nie doznawać więcej takich szoków, więc jeszcze jedno zdjęcie...
i czym prędzej ruszamy w dalszą drogę.Pod górę, całe życie pod górę, więc i tutaj nie mogło być inaczej. Trud się opłacił. Zjedliśmy kiepskiej jakości konserwy gdzieś ponad chmurami...
w obecności pirenejskiej fauny i flory.
Na zakończenie postoju, pamiątkowe zdjęcia...
ostatnie spojrzenie i dalej, w dół drogą widoczną w oddali!
Tak, w dół... a potem znowu w górę. Chcieliśmy winkli, ostrych zakrętów, a po dojeździe do Andory marzyliśmy o niemieckiej autostradzie :) Na szczęście widoki wynagrodziły dyskomfort w nadgarstkach i bóle pleców. A kiedy zobaczyliśmy tabliczkę z oznaczeniem wysokości na jakiej byliśmy, zapomnieliśmy o wszystkim - poczuliśmy się jak w niebie - w sumie mieliśmy bliżej niż zazwyczaj :)
Jak wspominaliśmy we wpisach pisanych na bieżąco z trasy, Andora to wspaniały kraj - paliwo tanie, przyjazna temperatura (tutaj zbawienne 20 stopni), przyjemny wiatr i strefa wolnocłowa. Niestety, motocykle to nie sprzęty stworzone do przewożenia dużej ilości alkoholu, miejsca nie za wiele, a jeszcze miejsce zajmowały wiezione z Polski flaszki z Żubrówką. Wymieniliśmy swoje opinie na temat zasadności istnienia tworu zwanego "cłem", właściwie to nie musieliśmy długo się zastanawiać nad bezsensownością tego instrumentu i całej mafii zwanej służbą celną. Na szczęście motocykle są ostatnim bastionem wolności w świecie rządzonym przez Wielkiego Brata - nie ważne czy reprezentowanego przez jedną czy wiele osób. Pojechaliśmy dalej, z pogardą spoglądając na tych szczęśliwych ludzi zamkniętych w klimatyzowanych puszkach - ech, nieświadomi jak wiele tracą, widok Pirenejów zza szyby motocykla jest zniewalający:
Rozpoczął się zjazd. Droga w dół nie była stroma, bardziej ekstremalne zjazdy mieliśmy za sobą. Tutaj jednak dała się we znaki temperatura, a mianowicie jej wzrost zauważalny z każdym przejechanym metrem. Zatrzymaliśmy się na zimną colę.
Kiedy siedzieliśmy w knajpie, naszą uwagę przykuł podjeżdżający kabriolet Porsche. Przy takiej temperaturze jeździć z zamkniętym dachem? Zaparkował niedaleko naszych koni. Z auta wysiadł starszy gość - z córką, zapewne ;) Przed nami mnóstwo kilometrów w zapowiadającym się upale, a my zgodnie uznaliśmy, że jedynym czego zazdrościliśmy kolesiowi wysiadającemu z klimatyzowanego auta, była urocza pasażerka :)
Jeszcze jedno spojrzenie na widok zza restauracji...
a za kilka kilometrów granica i ¡Viva España!
Choć raczej powinniśmy napisać ¡Viva la España caliente! (caliente - gorąco). Zatrzymaliśmy się w cieniu, na węźle komunikacyjnym. Przed nami stali jeszcze dwaj Anglicy, też na motocyklach, ale akurat zbierali się, kiedy my podjechaliśmy. Jak przystało na Angoli, do całego mandżuru na motocyklu przymocowany był czajnik - w wiadomym celu :)
Sprawdziliśmy mapę - lecimy w kierunku Saragossy - powinno być bliżej, najwyżej przed samą Valencią wbijemy się na autostradę.
No i zaczęło się. Ile tam było? Kilkadziesiąt? Maksymalnie 100 km. Upał. Polewaliśmy się wodą, po 30-40 km nie było na nas mokrej nitki - parafrazując znane powiedzenie. Każda próba otworzenia szyby w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza była błędem. Powietrze było suche, a prędkości nawet powyżej 100km/h nie przyczyniały się do polepszenia sytuacji - uczucie, jakby przystawić głowę do otwartego piekarnika. I tak gnaliśmy przez namiastkę pustyni, mijając z jednej strony drzewa oliwne, z drugiej opuszczone domy z kamienia. Kiedy zbliżało się ku zmierzchowi, temperatura zaczęła się obniżać - z ok. 40 stopni do znośnych 30. Zahaczyliśmy stację, pierwszego napotkanego Repsola - sponsor Hondy w MotoGP, więc postanowiliśmy wspomagać naszą markę.
Na zdjęciu udało się uwiecznić chmurę pyłu. Jak się później okazało (najświeższe informacje dotarły prosto z Polski od Doris - dzięki:) ) to palące się wysypisko śmieci w okolicach Valencii. Ewakuowano kilkanaście tysięcy ludzi, a pył unosił się jeszcze przez kilka dni po tym jak strażacy poradzili sobie z pożarem.
Opuściliśmy małe hiszpańskie miasteczko, gdzie niedaleko parkingu, na którym staliśmy zbierały się starsze panie (widać w tle na ostatnim zdjęciu), w celach plotkarsko-towarzyskich.
Tego dnia mieliśmy dojechać do Valencii. Taką decyzję podjęliśmy po drodze - szkoda było marnować kolejnego dnia na nocleg 100-200 km od celu.
W Hiszpanii dozwolona prędkość poza miejscowościami to 100 km/h. Jechaliśmy 110-120 i co? Zrobił się za nami korek! Droga idealna, najczęściej szeroko, świetne łuki, góra, dół a przed większością zakrętów nie ma ograniczenia prędkości, tylko na niebieskim prostokącie - prędkość sugerowana (zupełnie jak na niemieckich autostradach). Bolo prowadził po tych wspaniałych drogach, szkopuł w tym, że stosował się do wszystkich znaków, o których pisałem wyżej... Nie wytrzymałem :) kiedy zobaczyłem wielki łuk, po dwa pasy dla każdego kierunku, z widocznością pewnie z kilometr do przodu, zredukowałem bieg, okręciłem manetkę ile sił i zobaczywszy pionowo ustawioną wskazówkę na liczniku zacząłem przycierać podnóżkiem o asfalt. Coś pięknego, dalej prosta droga z góry. Zjechałem na prawy, żeby dać się ewentualnie wyprzedzić puszkarzom, którzy próbowali dotrzymać mi kroku i przy stosunkowo wysokiej prędkości stanąłem na podnóżkach rozpościerając ramiona niczym świebodziński Jezus. Jechałem tak, czekając aż Bolo mnie wyprzedzi. Spojrzał, pokręcił wąsem, a potem na postoju skarcił mnie za fantazję ;)
W Hiszpanii, podobnie jak we Francji, nie jeździ się w nocy. Można zapomnieć o zatankowaniu w mniejszych miejscowościach. My mieliśmy sporo szczęścia - trafiliśmy na stację tuż przed jej zamknięciem. Zbliżał się zmrok, zatem postanowiliśmy pojechać autostradą - skoro we Francji za 100 km zapłaciliśmy kilka euro, to w Hiszpanii, która jest przecież tańsza, będą to grosze, czy jak kto woli - eurocenty. No niestety, przeliczyliśmy się i to sporo... Dojazd do Valencii przez autopistę to 13 euro... na konia :/ Wzięliśmy to na klatę. Wreszcie dotarliśmy do celu. Spotkaliśmy się z Bartkiem na lotnisku i stamtąd poprowadził nas do siebie. Mimo całego dnia jazdy, nie czuliśmy zmęczenia i siedzieliśmy jeszcze do 5 nad ranem (najprawdopodobniej ;) )!