poniedziałek, 19 listopada 2012

Day 3 & night & day 4 - jak zrobiliśmy ponad 1100 km na jeden strzał i czym jest objaw Fromenta

Wstaliśmy z samego rana. Szybkie ogarnięcie namiotów, błyskawiczne śniadanie, gorąca czekolada i w drogę. Aby szybciej, bo zamierzaliśmy przejechać jak największą część Francji. Z Doliny Mozeli najlepsza droga wiodła przez Luksemburg - tam też się skierowaliśmy, w końcu to kolejne państwo, które będziemy mogli odhaczyć na naszym kontynencie ;)
W Luksemburgu zatrzymaliśmy się na parkingu przy jakimś wielkim sklepie. Bolo, jak przystało na prawdziwego motocyklistę, zaczął postój od skręcenia papierosa. Używka ta, charakteryzująca się niekorzystnym wpływem na zdrowie, ma czasem pewne zalety - nam pozwoliła poznać Holendra/Belga (? zawodna pamięć), który okazał się motocyklistą. Kiedy zobaczył, że Bolo skręca bletki, zasugerował, żeby kupić tutaj tytoń, bo we Francji jest to towar wyjątkowo drogi. Od słowa do słowa, rozmowa zeszła na cel naszej podróży i wtedy nowy znajomy zasugerował trasę przez kraj żabojadów, uwzględniającą malowniczą i pełną zakrętów drogę N88. Jak się potem okazało, to jedyny zapadający w pamięć element kraju, mogącego poszczycić się swego czasu najpiękniejszą pierwszą damą - ośmielę się stwierdzić, że nie tylko w skali europejskiej.
Wszyscy ostrzegali przed francuskimi drogami - a to, że kiepsko oznakowane, a to autostrady drogie. Nie mieliśmy problemów z trafianiem na drogi, którymi planowaliśmy jechać, a autostrady - no cóż, pojechaliśmy raz autostradą płatną i za ok. 120 km wyszło nas po 3 czy 4 euro, więc to akceptowalna kwota. Dużą część trasy pokonaliśmy ekspresówkami, zdarzały się też przejazdy bocznymi drogami, które nastręczały problemów zwłaszcza podczas jazdy nocą. Zadajecie sobie pewnie pytanie: jak to się stało, że pojechaliśmy w nocy zamiast poszukać campingu? Ależ proszę - jechaliśmy po tych nudnych francuskich autostradach/ekspresówkach, robiąc przystanki tylko wtedy, gdy trzeba było napoić konie. Letnia pogoda i długi dzień sprzyjały jeździe, więc kiedy spostrzegliśmy, że pora już dosyć późna, a żeby znaleźć jakieś pole namiotowe należałoby zjechać z trasy, rzuciłem propozycję: "jedźmy dalej". Bola nie trzeba było namawiać :) Zjedliśmy kolację przy jakiejś stacji benzynowej, zatankowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Niestety, Francja to bandycki i bardzo nieprzyjazny kraj - przynajmniej taki obraz sobie utrwaliłem. W nocy zatankować paliwo można na dwa sposoby. Pierwszy - znajdujemy stację, gdzie obsługa siedzi zabarykadowana w budynku (wspomnijmy, że sytuacja ma miejsce w mieście, a nie w szczerym polu) i po wcześniejszym uiszczeniu opłaty, umożliwiają zatankowanie za określoną kwotę pieniędzy. Można zapomnieć o zatankowaniu do pełna, bo tak naprawdę to skąd mam wiedzieć ile wleję do baku? No więc tankowaliśmy co 120-150 km po 5 euro, bo nie wiadomo kiedy będzie kolejna stacja. Druga możliwość nocnego tankowania, to płatność kartą w automacie. Tutaj również niespodzianka (wtedy nas to dziwiło, teraz już nie;) ), bo nie można wybrać żadnego ludzkiego języka, w którym można porozumieć się z maszyną. Pierwsza przeprawa z automatycznym dystrybutorem była bardzo bolesna. Na stacji, nie wiadomo z jakiego powodu, znajdowały się chmary komarów. Niemożność zaakceptowania przez automat karty Bola zmusiła nas do dłuższego postoju w tym miejscu i narażania się na ataki krwiożerczych bestii. Na szczęście moja VISA uratowała sytuację. Wyjeżdżając ze stacji spostrzegliśmy najbardziej znaną knajpę (nie nazwę jej przecież restauracją) świata z wielką świecącą literą M. Kupiliśmy colę, skorzystaliśmy z darmowego (a co za tym idzie - kiepskiego) internetu i ruszyliśmy w dalszą podróż. Jakoś tak się składa, że z tego dnia nie mamy żadnych zdjęć.
Pierwsze zdjęcie zrobione zostało dopiero o poranku, który, podobnie jak wieczór poprzedniego dnia, zastał nas niespodziewanie. Przejechawszy Saint Etienne, gdzieś na leśnym parkingu, na którym spali kierowcy ciężarówek, postanowiliśmy się zatrzymać, żeby coś zjeść. Po zdjęciu kasków, już w świetle dnia, spojrzeliśmy na siebie - nie był to ciekawy widok: Bolo miał wory pod oczami, ja pewnie wyglądałem podobnie.


 
Pięciu gwiazdek nie ma, ale to nam nie sprawiało różnicy
 

Tutaj już po spaniu. Prawda, że bardziej rześki?

Wstawiliśmy wodę na herbatę, zaczęliśmy jeść jakiś suchy prowiant i spoglądaliśmy od czasu do czasu na siebie, mając chyba ten sam pomysł. Ja zacząłem:
S: Bolo, co sądzisz o 15-minutowych drzemkach? Wiesz, już kilku minutach snu...
B(przerwał): Bardzo dobry pomysł!
S: To za ile minut ma zadzwonić budzik?
B: Godzinę!
Zjedliśmy, popiliśmy, ja wrzuciłem sobie plecak pod głowę, i każdy położył się na swojej betonowej ławce. I właśnie ta ławka była przyczyną mych późniejszych dolegliwości. Jak to się stało - spałem sobie jak człowiek, na ławce, no nie jak przeciętny człowiek - w kombinezonie, a ponieważ mój kombiak ma ochraniacze, więc trudno ułożyć się tak, żeby było w miarę wygodnie, zwłaszcza na ławce ;) Po przebudzeniu chciałem się podnieść i nagle lewa ręka bezwładnie mi opadła - zdrętwiała, zdarza się. Jak się okazało pojawiły się problemy z włożeniem rękawicy - odstający mały palec nie chciał wleźć, więc trzeba było używać sposobu aby umieścić dłoń w rękawicy. Ale nic to - pewnie to niegroźne, nie takie rzeczy się przeżywało :) Jedziemy dalej!

Lecimy w kierunku tej słynnej N88, którą udało mi się nawet znaleźć wśród najlepszych tras dla motocyklistów: LINK. W międzyczasie jeszcze przerwa na zdjęcie (czyt. papierosa;) ).




 Po drodze zahaczyliśmy o jakiś sklep. Bardzo chciałem spróbować prawdziwych francuskich crossantów, ale albo było mi już wszystko jedno, albo smakują one tak samo jak kupione w Polsce w Lidlu.

Wygląda jak w Polsce, smakuje jak w Polsce. Bardziej podchodziły mi przysmaki z "lapin-a" ;)
Dzień zapowiadał się upalny. Każdy postój miał miejsce w cieniu, uzupełnialiśmy płyny i właśnie od tego dnia zaczęliśmy "wylewać za kołnierz" wodę, żeby lepiej się chłodzić.

Cień, upragniony cień...
Zdjęcia poniżej przestawiają początkowe odcinki drogi, o której wspominałem wcześniej - N88. Zgodnie polecamy ją wszystkim motocyklistom! Jest malowniczo, kręto, ale nie za wolno ;)

 

N88 - i tak prawie cały czas :)
 

Tego dnia robiliśmy więcej postojów. Pogoda męcząca, my niedospani. Gdzieś między Tuluzą a Carcassonne zaczęliśmy szukać noclegu. Oczywiście zaczęliśmy dosyć późno, bo na dwóch polach bramy były już zamknięte - nie uśmiechało się nam spędzić kolejnej nocy w podobny sposób, co poprzednio. Ale w końcu się udało. Ostatni camping jaki został w okolicy mieścił się wśród pól winorośli. Jadąc tam, wąską drogą pod górę, obawialiśmy się aby z naprzeciwka nic nie nadjechało. Nasze zaniepokojenie wzbudził wygląd campingu, a mianowicie ogromna brama wjazdowa i całe otoczenie, które nasuwało wątpliwości co do wytrzymałości naszych portfeli na takie luksusy. Okazało się, że ceny za miejsce pod namiot nie były wygórowane.


Pełny luksus - nawet prysznic, za który nie trzeba dodatkowo płacić.



 Nawet pozwoliliśmy sobie na piwo w barze - należała się nagroda za taki wyczyn. Ponad 1100 km, niby rozłożone na tyle godzin, niby dwie drzemki po drodze, ale jednak - byliśmy styrani jak konie po westernie, ale wreszcie spanie w namiocie na wygodnym materacu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz