Dzień drugi - z samego rana ;) wyruszyliśmy z Ustki w kierunku Półwyspu Helskiego. Oczywiście po drodze robiąc kilka przerw...
a to na papierosa...a to na posiłek...
ale wreszcie dotarliśmy. I co? Z przodu woda, z lewej woda, z prawej woda, z tyłu las. Tak fajnie się jechało, a cel taki mizerny. Za każdym razem, kiedy dochodzę do podobnych wniosków, przypominają mi się słowa Paci: "to droga jest celem". Coś w tym jest, bo to droga sprawiała nam najwięcej przyjemności.
Gdyby było cieplej, to może trud łażenia w kombinezonie po plaży wynagrodziłby widok roznegliżowanych niewiast, a tak... Bolo wiedział co robi, zostając w barze ;)
Nic tu po nas. Lecimy dalej... właściwie to nie dalej, bo dalej się nie dało - zatem z powrotem :) Zrobiliśmy postój w Chałupach. Tutaj również zawiedzeni - żadnych nudystek - nie zatrzymywaliśmy się na dłużej.
Wreszcie dotarliśmy do Władysławowa. Można odstawić konie i jak ludzie - pójść na piwo.
Nadszedł dzień. Rodriquez wstał razem z kurami i sugerował, że może już pora byśmy też podnieśli zwłoki. Jak mus to mus - śniadanie, herbatka u Pani gospodarz i po smarowaniu łańcucha (tylko u mnie, bo Bolo ma kardana a Rodriquez oliwiarkę), ruszamy dalej.
Gdzieś po drodze, podczas postoju podszedł do nas jakiś koleś i pokazał billboard, na którym wielkimi literami mniej więcej tak grzmiał wielki napis: "Zlot motocyklowy - zaprasza burmistrz i President jakiegoś tam klubu". Olaliśmy ciepłym moczem...
Bardziej zaintrygowały nas 3 traktory, które stały nieopodal. Konstrukcyjnie wyglądały jak przekalkowane, ale powstały w trzech różnych częściach świata: w Polsce, Francji i Argentynie (źródło: Bolo).
Łeba... nuda, nic ciekawego, jedzenie drogie, wieje.
Wypiliśmy herbatę i pojechaliśmy dalej.
Podczas jednej z przerw na papierosa, ustalamy trasę...
i wreszcie docieramy do Rowów.A tu: smaczniej niż we Władysławowie, do tego taniej i nie wiało :)
Zaszaleliśmy z Rodrigiem - na aperitif wzięliśmy po zupie rybnej (lepsza niż jedzona poprzedniego dnia) a daniem głównym był Turbot.
Docieramy do Ustki. Obowiązkowa runda po porcie, zahaczając przy okazji sklep firmowy Ust-Ryb.
Kolejnego dnia, z którego nie mam zbyt wielu zdjęć, pojeździliśmy po okolicy Ustki, zręcznie omijając ulewy. Wieczorem standardowy wypad na miasto, piwo, lody...
Nie mogliśmy też przepuścić wizyty u usteckiej syrenki z wymacanymi piersiami.
Nadszedł piątek - pora się zbierać. Droga przebiegła jakoś tak szybko. W pewnych miejscach nawet pojechaliśmy z prędkościami niemożliwymi dla Shadow'a Bola ;) teraz czekamy na zdjęcia z podróży od lokalesów ;)
Gdzieś pod drodze, przed Szczecinem, zatrzymaliśmy się i... czuć jakiś taki niedosyt kilometrów. Niby 1000, ale to jednak mało.
Pozostało nam zatem szykować się na dłuższy wypad - został niecały miesiąc :D