poniedziałek, 26 listopada 2012

Day 5 - pirenejskie przestrzenie i aragoński skwar, Viva España!

Pobudka! Dziś przejedziemy Andorę. Do granicy mieliśmy zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Aby wybrać najlepszą trasę, zaczęliśmy szukać wsparcia wśród mieszkańców okolic. Niestety, mieszkańcy Francji nie grzeszą znajomością języków obcych - spotkanie kogoś, kto mówi po angielsku można okrzyczeć wielkim sukcesem. Niemniej, próbowaliśmy :) Kiedy już udało się znaleźć autochtona mówiącego w jakimś ludzkim języku, znaleźliśmy wymarzoną drogę przez Pireneje. Oczywiście była to droga odradzana przez Francuza, ponieważ była "very dangerous". Na nasze pytanie, dlaczego uważa, że taką jest, odpowiedział, że mnóstwo tam zakrętów i przepaści - no ale przecież po to tam pojechaliśmy. I rzeczywiście - zakręt za zakrętem, niektóre nawroty miały ponad 180 stopni. Wydaje się niemożliwe? a jednak!
Kilka zdjęć z dojazdu do Andory:
Kiedy już znaleźliśmy miejsce, w którym można bezpiecznie się zatrzymać, musieliśmy zrobić sobie pamiątkowe fotki:



 Jedziemy dalej i co? znowu ciekawe miejsce do zatrzymania się. Parking na zakręcie...
a z drogi taki widok...
 choć najciekawszym widokiem był obraz niemieckiego busa z motocyklami na lawecie.
Konie na przyczepce na takiej drodze? to grzech! Woleliśmy nie doznawać więcej takich szoków, więc jeszcze jedno zdjęcie...
i czym prędzej ruszamy w dalszą drogę.
Pod górę, całe życie pod górę, więc i tutaj nie mogło być inaczej. Trud się opłacił. Zjedliśmy kiepskiej jakości konserwy gdzieś ponad chmurami...

 w obecności pirenejskiej fauny i flory.

Na zakończenie postoju, pamiątkowe zdjęcia...

ostatnie spojrzenie i dalej, w dół drogą widoczną w oddali!


Tak, w dół... a potem znowu w górę. Chcieliśmy winkli, ostrych zakrętów, a po dojeździe do Andory marzyliśmy o niemieckiej autostradzie :) Na szczęście widoki wynagrodziły dyskomfort w nadgarstkach i bóle pleców. A kiedy zobaczyliśmy tabliczkę z oznaczeniem wysokości na jakiej byliśmy, zapomnieliśmy o wszystkim - poczuliśmy się jak w niebie - w sumie mieliśmy bliżej niż zazwyczaj :)



Jak wspominaliśmy we wpisach pisanych na bieżąco z trasy, Andora to wspaniały kraj - paliwo tanie, przyjazna temperatura (tutaj zbawienne 20 stopni), przyjemny wiatr i strefa wolnocłowa. Niestety, motocykle to nie sprzęty stworzone do przewożenia dużej ilości alkoholu, miejsca nie za wiele, a jeszcze miejsce zajmowały wiezione z Polski flaszki z Żubrówką. Wymieniliśmy swoje opinie na temat zasadności istnienia tworu zwanego "cłem", właściwie to nie musieliśmy długo się zastanawiać nad bezsensownością tego instrumentu i całej mafii zwanej służbą celną. Na szczęście motocykle są ostatnim bastionem wolności w świecie rządzonym przez Wielkiego Brata - nie ważne czy reprezentowanego przez jedną czy wiele osób. Pojechaliśmy dalej, z pogardą spoglądając na tych szczęśliwych ludzi zamkniętych w klimatyzowanych puszkach - ech, nieświadomi jak wiele tracą, widok Pirenejów zza szyby motocykla jest zniewalający:


 Rozpoczął się zjazd. Droga w dół nie była stroma, bardziej ekstremalne zjazdy mieliśmy za sobą. Tutaj jednak dała się we znaki temperatura, a mianowicie jej wzrost zauważalny z każdym przejechanym metrem. Zatrzymaliśmy się na zimną colę.


Kiedy siedzieliśmy w knajpie, naszą uwagę przykuł podjeżdżający kabriolet Porsche. Przy takiej temperaturze jeździć z zamkniętym dachem? Zaparkował niedaleko naszych koni. Z auta wysiadł starszy gość - z córką, zapewne ;) Przed nami mnóstwo kilometrów w zapowiadającym się upale, a my zgodnie uznaliśmy, że jedynym czego zazdrościliśmy kolesiowi wysiadającemu z klimatyzowanego auta, była urocza pasażerka :)

Jeszcze jedno spojrzenie na widok zza restauracji...
a za kilka kilometrów granica i ¡Viva España!

Choć raczej powinniśmy napisać ¡Viva la España caliente! (caliente - gorąco). Zatrzymaliśmy się w cieniu, na węźle komunikacyjnym. Przed nami stali jeszcze dwaj Anglicy, też na motocyklach, ale akurat zbierali się, kiedy my podjechaliśmy. Jak przystało na Angoli, do całego mandżuru na motocyklu przymocowany był czajnik - w wiadomym celu :)

 Sprawdziliśmy mapę - lecimy w kierunku Saragossy - powinno być bliżej, najwyżej przed samą Valencią wbijemy się na autostradę.
 No i zaczęło się. Ile tam było? Kilkadziesiąt? Maksymalnie 100 km. Upał. Polewaliśmy się wodą, po 30-40 km nie było na nas mokrej nitki - parafrazując znane powiedzenie. Każda próba otworzenia szyby w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza była błędem. Powietrze było suche, a prędkości nawet powyżej 100km/h nie przyczyniały się do polepszenia sytuacji - uczucie, jakby przystawić głowę do otwartego piekarnika. I tak gnaliśmy przez namiastkę pustyni, mijając z jednej strony drzewa oliwne, z drugiej opuszczone domy z kamienia. Kiedy zbliżało się ku zmierzchowi, temperatura zaczęła się obniżać - z ok. 40 stopni do znośnych 30. Zahaczyliśmy stację, pierwszego napotkanego Repsola - sponsor Hondy w MotoGP, więc postanowiliśmy wspomagać naszą markę.
 Na zdjęciu udało się uwiecznić chmurę pyłu. Jak się później okazało (najświeższe informacje dotarły prosto z Polski od Doris - dzięki:) ) to palące się wysypisko śmieci w okolicach Valencii. Ewakuowano kilkanaście tysięcy ludzi, a pył unosił się jeszcze przez kilka dni po tym jak strażacy poradzili sobie z pożarem.


Opuściliśmy małe hiszpańskie miasteczko, gdzie niedaleko parkingu, na którym staliśmy zbierały się starsze panie (widać w tle na ostatnim zdjęciu), w celach plotkarsko-towarzyskich.

Tego dnia mieliśmy dojechać do Valencii. Taką decyzję podjęliśmy po drodze - szkoda było marnować kolejnego dnia na nocleg 100-200 km od celu.
W Hiszpanii dozwolona prędkość poza miejscowościami to 100 km/h. Jechaliśmy 110-120 i co? Zrobił się za nami korek! Droga idealna, najczęściej szeroko, świetne łuki, góra, dół a przed większością zakrętów nie ma ograniczenia prędkości, tylko na niebieskim prostokącie - prędkość sugerowana (zupełnie jak na niemieckich autostradach). Bolo prowadził po tych wspaniałych drogach, szkopuł w tym, że stosował się do wszystkich znaków, o których pisałem wyżej... Nie wytrzymałem :) kiedy zobaczyłem wielki łuk, po dwa pasy dla każdego kierunku, z widocznością pewnie z kilometr do przodu, zredukowałem bieg, okręciłem manetkę ile sił i zobaczywszy pionowo ustawioną wskazówkę na liczniku zacząłem przycierać podnóżkiem o asfalt. Coś pięknego, dalej prosta droga z góry. Zjechałem na prawy, żeby dać się ewentualnie wyprzedzić puszkarzom, którzy próbowali dotrzymać mi kroku i przy stosunkowo wysokiej prędkości stanąłem na podnóżkach rozpościerając ramiona niczym świebodziński Jezus. Jechałem tak, czekając aż Bolo mnie wyprzedzi. Spojrzał, pokręcił wąsem, a potem na postoju skarcił mnie za fantazję ;)

W Hiszpanii, podobnie jak we Francji, nie jeździ się w nocy. Można zapomnieć o zatankowaniu w mniejszych miejscowościach. My mieliśmy sporo szczęścia - trafiliśmy na stację tuż przed jej zamknięciem. Zbliżał się zmrok, zatem postanowiliśmy pojechać autostradą - skoro we Francji za 100 km zapłaciliśmy kilka euro, to w Hiszpanii, która jest przecież tańsza, będą to grosze, czy jak kto woli - eurocenty. No niestety, przeliczyliśmy się i to sporo... Dojazd do Valencii przez autopistę to 13 euro... na konia :/ Wzięliśmy to na klatę. Wreszcie dotarliśmy do celu. Spotkaliśmy się z Bartkiem na lotnisku i stamtąd poprowadził nas do siebie. Mimo całego dnia jazdy, nie czuliśmy zmęczenia i siedzieliśmy jeszcze do 5 nad ranem (najprawdopodobniej ;) )!

poniedziałek, 19 listopada 2012

Day 3 & night & day 4 - jak zrobiliśmy ponad 1100 km na jeden strzał i czym jest objaw Fromenta

Wstaliśmy z samego rana. Szybkie ogarnięcie namiotów, błyskawiczne śniadanie, gorąca czekolada i w drogę. Aby szybciej, bo zamierzaliśmy przejechać jak największą część Francji. Z Doliny Mozeli najlepsza droga wiodła przez Luksemburg - tam też się skierowaliśmy, w końcu to kolejne państwo, które będziemy mogli odhaczyć na naszym kontynencie ;)
W Luksemburgu zatrzymaliśmy się na parkingu przy jakimś wielkim sklepie. Bolo, jak przystało na prawdziwego motocyklistę, zaczął postój od skręcenia papierosa. Używka ta, charakteryzująca się niekorzystnym wpływem na zdrowie, ma czasem pewne zalety - nam pozwoliła poznać Holendra/Belga (? zawodna pamięć), który okazał się motocyklistą. Kiedy zobaczył, że Bolo skręca bletki, zasugerował, żeby kupić tutaj tytoń, bo we Francji jest to towar wyjątkowo drogi. Od słowa do słowa, rozmowa zeszła na cel naszej podróży i wtedy nowy znajomy zasugerował trasę przez kraj żabojadów, uwzględniającą malowniczą i pełną zakrętów drogę N88. Jak się potem okazało, to jedyny zapadający w pamięć element kraju, mogącego poszczycić się swego czasu najpiękniejszą pierwszą damą - ośmielę się stwierdzić, że nie tylko w skali europejskiej.
Wszyscy ostrzegali przed francuskimi drogami - a to, że kiepsko oznakowane, a to autostrady drogie. Nie mieliśmy problemów z trafianiem na drogi, którymi planowaliśmy jechać, a autostrady - no cóż, pojechaliśmy raz autostradą płatną i za ok. 120 km wyszło nas po 3 czy 4 euro, więc to akceptowalna kwota. Dużą część trasy pokonaliśmy ekspresówkami, zdarzały się też przejazdy bocznymi drogami, które nastręczały problemów zwłaszcza podczas jazdy nocą. Zadajecie sobie pewnie pytanie: jak to się stało, że pojechaliśmy w nocy zamiast poszukać campingu? Ależ proszę - jechaliśmy po tych nudnych francuskich autostradach/ekspresówkach, robiąc przystanki tylko wtedy, gdy trzeba było napoić konie. Letnia pogoda i długi dzień sprzyjały jeździe, więc kiedy spostrzegliśmy, że pora już dosyć późna, a żeby znaleźć jakieś pole namiotowe należałoby zjechać z trasy, rzuciłem propozycję: "jedźmy dalej". Bola nie trzeba było namawiać :) Zjedliśmy kolację przy jakiejś stacji benzynowej, zatankowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Niestety, Francja to bandycki i bardzo nieprzyjazny kraj - przynajmniej taki obraz sobie utrwaliłem. W nocy zatankować paliwo można na dwa sposoby. Pierwszy - znajdujemy stację, gdzie obsługa siedzi zabarykadowana w budynku (wspomnijmy, że sytuacja ma miejsce w mieście, a nie w szczerym polu) i po wcześniejszym uiszczeniu opłaty, umożliwiają zatankowanie za określoną kwotę pieniędzy. Można zapomnieć o zatankowaniu do pełna, bo tak naprawdę to skąd mam wiedzieć ile wleję do baku? No więc tankowaliśmy co 120-150 km po 5 euro, bo nie wiadomo kiedy będzie kolejna stacja. Druga możliwość nocnego tankowania, to płatność kartą w automacie. Tutaj również niespodzianka (wtedy nas to dziwiło, teraz już nie;) ), bo nie można wybrać żadnego ludzkiego języka, w którym można porozumieć się z maszyną. Pierwsza przeprawa z automatycznym dystrybutorem była bardzo bolesna. Na stacji, nie wiadomo z jakiego powodu, znajdowały się chmary komarów. Niemożność zaakceptowania przez automat karty Bola zmusiła nas do dłuższego postoju w tym miejscu i narażania się na ataki krwiożerczych bestii. Na szczęście moja VISA uratowała sytuację. Wyjeżdżając ze stacji spostrzegliśmy najbardziej znaną knajpę (nie nazwę jej przecież restauracją) świata z wielką świecącą literą M. Kupiliśmy colę, skorzystaliśmy z darmowego (a co za tym idzie - kiepskiego) internetu i ruszyliśmy w dalszą podróż. Jakoś tak się składa, że z tego dnia nie mamy żadnych zdjęć.
Pierwsze zdjęcie zrobione zostało dopiero o poranku, który, podobnie jak wieczór poprzedniego dnia, zastał nas niespodziewanie. Przejechawszy Saint Etienne, gdzieś na leśnym parkingu, na którym spali kierowcy ciężarówek, postanowiliśmy się zatrzymać, żeby coś zjeść. Po zdjęciu kasków, już w świetle dnia, spojrzeliśmy na siebie - nie był to ciekawy widok: Bolo miał wory pod oczami, ja pewnie wyglądałem podobnie.


 
Pięciu gwiazdek nie ma, ale to nam nie sprawiało różnicy
 

Tutaj już po spaniu. Prawda, że bardziej rześki?

Wstawiliśmy wodę na herbatę, zaczęliśmy jeść jakiś suchy prowiant i spoglądaliśmy od czasu do czasu na siebie, mając chyba ten sam pomysł. Ja zacząłem:
S: Bolo, co sądzisz o 15-minutowych drzemkach? Wiesz, już kilku minutach snu...
B(przerwał): Bardzo dobry pomysł!
S: To za ile minut ma zadzwonić budzik?
B: Godzinę!
Zjedliśmy, popiliśmy, ja wrzuciłem sobie plecak pod głowę, i każdy położył się na swojej betonowej ławce. I właśnie ta ławka była przyczyną mych późniejszych dolegliwości. Jak to się stało - spałem sobie jak człowiek, na ławce, no nie jak przeciętny człowiek - w kombinezonie, a ponieważ mój kombiak ma ochraniacze, więc trudno ułożyć się tak, żeby było w miarę wygodnie, zwłaszcza na ławce ;) Po przebudzeniu chciałem się podnieść i nagle lewa ręka bezwładnie mi opadła - zdrętwiała, zdarza się. Jak się okazało pojawiły się problemy z włożeniem rękawicy - odstający mały palec nie chciał wleźć, więc trzeba było używać sposobu aby umieścić dłoń w rękawicy. Ale nic to - pewnie to niegroźne, nie takie rzeczy się przeżywało :) Jedziemy dalej!

Lecimy w kierunku tej słynnej N88, którą udało mi się nawet znaleźć wśród najlepszych tras dla motocyklistów: LINK. W międzyczasie jeszcze przerwa na zdjęcie (czyt. papierosa;) ).




 Po drodze zahaczyliśmy o jakiś sklep. Bardzo chciałem spróbować prawdziwych francuskich crossantów, ale albo było mi już wszystko jedno, albo smakują one tak samo jak kupione w Polsce w Lidlu.

Wygląda jak w Polsce, smakuje jak w Polsce. Bardziej podchodziły mi przysmaki z "lapin-a" ;)
Dzień zapowiadał się upalny. Każdy postój miał miejsce w cieniu, uzupełnialiśmy płyny i właśnie od tego dnia zaczęliśmy "wylewać za kołnierz" wodę, żeby lepiej się chłodzić.

Cień, upragniony cień...
Zdjęcia poniżej przestawiają początkowe odcinki drogi, o której wspominałem wcześniej - N88. Zgodnie polecamy ją wszystkim motocyklistom! Jest malowniczo, kręto, ale nie za wolno ;)

 

N88 - i tak prawie cały czas :)
 

Tego dnia robiliśmy więcej postojów. Pogoda męcząca, my niedospani. Gdzieś między Tuluzą a Carcassonne zaczęliśmy szukać noclegu. Oczywiście zaczęliśmy dosyć późno, bo na dwóch polach bramy były już zamknięte - nie uśmiechało się nam spędzić kolejnej nocy w podobny sposób, co poprzednio. Ale w końcu się udało. Ostatni camping jaki został w okolicy mieścił się wśród pól winorośli. Jadąc tam, wąską drogą pod górę, obawialiśmy się aby z naprzeciwka nic nie nadjechało. Nasze zaniepokojenie wzbudził wygląd campingu, a mianowicie ogromna brama wjazdowa i całe otoczenie, które nasuwało wątpliwości co do wytrzymałości naszych portfeli na takie luksusy. Okazało się, że ceny za miejsce pod namiot nie były wygórowane.


Pełny luksus - nawet prysznic, za który nie trzeba dodatkowo płacić.



 Nawet pozwoliliśmy sobie na piwo w barze - należała się nagroda za taki wyczyn. Ponad 1100 km, niby rozłożone na tyle godzin, niby dwie drzemki po drodze, ale jednak - byliśmy styrani jak konie po westernie, ale wreszcie spanie w namiocie na wygodnym materacu :)