niedziela, 28 października 2012

Day drugi - sprawdzamy jak dojrzewają mozelskie winogrona

Rano po przebudzeniu, Bolo stwierdził, że podczas snu złapał gumę... w materacu i nie wie jak to się stało. Misja "Materac" - dzida na Koblencję.
Pogoda dopisywała, a jako, że Polak nie wielbłąd, więc często uzupełnialiśmy płyny.


Gdzieś w Koblencji na papierowym GPS-ie (niemożliwym do zepsucia, w przeciwieństwie do elektronicznego, który przejechał się z nami za friko - nieużywany - radość z błądzenia, nie do opisania) namierzamy sklep, gdzie można kupić dmuchany materac.



 Materac znaleziony, o dziwo w cenie nie odbiegającej od polskich realiów.



Mała sesja foto i lecimy w Dolinę Mozeli

 



 Podziwiać zdjęcia to mało - tam trzeba pojechać.


 Sopel chciał koniecznie dynamiczne zdjęcie. Jak wyszło tak wyszło - Bolo robił, ale jak się potem okazało to jedyne Sopla zdjęcie w locie (szczegóły później) ;)



Poniżej wrzucamy kilka zdjęć pod mostem, ale to nie znaczy, że tam spaliśmy - chcieliśmy się pochwalić jaki był ogromny ale zdjęcia tego nie oddają...


Teletubiś odpoczywa





Zgodnie z nową świecką tradycją, kampingu szukaliśmy na ostatnią chwilę. Nawet nieźle się nam to opłacało. Okazuje się, że Niemcy też dorabiają na boku i dzięki temu czasem jest taniej ;)

Nieśmiertelny król paprykarzy był również z nami - przetrwał dwa dni, mimo jego przeznaczenia na "czarną godzinę".
  Wydaje nam się, że został skonsumowany w doborowym towarzystwie.



Dzień się skończył, kilometrów zbyt wiele nie nawinęliśmy na koła, ale widoki jakie roztaczały się przed naszymi oczami wymuszały wręcz częste przerwy w podróży. Naprawdę jest tam co oglądać. Drogi wspaniałe, typowa trasa rekreacyjna. Małe odległości między miejscowościami wymuszały jazdę w tempie turystycznym.


Prawdziwa jazda czekała nas następnego dnia, a my nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy...

sobota, 27 października 2012

Day pierwszy - co ciekawego można napisać o niemieckich autostradach?

 10:00 Spotykamy się na Wałach. Bolo o 7:00 skończył pracę, Sopel nie zdążył na egzamin. Na Wałach spotkał nas "komitet pożegnalny". Kobiety porzuciły swoje obowiązki i przybyły, by pożegnać dwóch wariatów. Na miejscu okazało się, że była również ekipa filmowa. Jakież było nasze zdziwienie, że nie my byliśmy obiektem zainteresowania.


Pożegnaniom nie było końca, ale w sumie te dwie minuty to była dla nas wieczność - chcieliśmy jechać :)

Ostatnie tankowanie w Kołbaskowie. Koncernu paliwowego nie będziemy reklamowali - nie zapłacili :)

Autostrady niemieckie każdy zna - nuda.
Ale Sopel dostarczył rozrywki - zapomniał pinu do karty :) Początek zapowiada ciekawą podróż :)
Po dwukrotnym wpisaniu błędnego pinu postanowiliśmy skorzystać z bezpłatnego internetu dostępnego na niemieckich stacjach benzynowych i parkingach. Jak coś jest za darmo, to jest do dupy - w tym wypadku reguła się potwierdziła: po straceniu kilkudziesięciu minut na połączenie ze stroną banku i kilku próbach zmiany pinu UDAŁO SIĘ! :) jedziemy dalej i będzie nawet czym płacić za paliwo:)

Gdzieś za Berlinem zaczęła się zabawa w kotka i myszkę z deszczem. Wynik 3:1 dla nas, ale w sumie ten jeden to gol samobójczy, bo świadomie wjechaliśmy w ścianę deszczu.

Pierwszą noc spędziliśmy na campingu we Friedrichroda, ok. 30 km od autostrady.
Przyjechaliśmy dość późno, tuż przed wyjazdem właścicieli, ale jeszcze gospodarz campingu zdążył pokazać nam, co mamy do dyspozycji. Na terenie campingu był drewniany domek, w nim biuro i kilka pomieszczeń ogólnie dostępnych:: bilard, tv i lodówki wypełnione różnymi różnościami w postaci płynnej. Pierwsza półka od góry - wszystko za 1 euro, środkowa półeczka - po 2 euro, dolna - 5 euro. Obok witryny stała skarbonka, do której należało uiszczać opłatę. Domek był przez całą dobę do dyspozycji gości, z czego z radością korzystaliśmy.
Z dużym zdziwieniem niemieccy turyści patrzyli jak rozpalamy grilla szyszkami. Przecież można użyć elektrycznego ;) niemiecki boczek był naprawdę dobry.



 Na koniec warto wspomnieć jeszcze, że Veltlins to nie tylko piwo, ale i napoje energetyczne. Satysfakcję z tego odkrycia przedstawia mina Sopla na powyższym zdjęciu. A tak chciał napić się piwa...

No to w kimę...


Dzień pierwszy zakończony - jutro Koblencja i Dolina Mozeli!

Prolog

Chyba już pora, żeby opisać naszą podróż. Czas pozacierał część wspomnień, na szczęście mamy zdjęcia, którymi będziemy stopniowo dzielić się na blogu, uzupełniając je stosownym komentarzem.

Jak to się zaczęło? Skąd pomysł na wyprawę przez całą Europę? do Hiszpanii na przełomie czerwca i lipca? przecież o tej porze roku można tam smażyć jajecznicę na asfalcie! Podczas jednej z zimowych rozmów przy herbacie Bolo rzucił propozycję odwiedzenia synka w Madrycie. Sopel na to: "Byle długo i daleko!". Decyzja zapadła :)
Plan trasy powstał tylko w zarysie - wiedzieliśmy tylko, że droga powrotna będzie wiodła przez Lazurowe Wybrzeże.
Po kilku miesiącach okazało się, że synek zmienił miejsce zakwaterowania na Valencię - no to jedziemy do Valencii!

D-day ustaliliśmy na 25 czerwca. Dwa dni przed wyjazdem (dodajmy: w sobotę po południu), Sopel melduje: "Bolo, mamy problem, padł regulator napięcia". Po przeszukaniu całego internetu w tempie Chucka Norrisa, Bolo decyduje - dzwonimy do Rodrigeza, może pomoże. Krótka piłka - "Bądź o 8 rano pod garażem. Podjedziemy do znajomego fachowca". Fred uporał się z problemem, od teraz regulator prędzej zamarznie niż się ugotuje :)

Dzięki Rodrigezowi i Fredowi uratowaliśmy termin i bez żadnych już przeciwieństw możemy jutro ruszać w drogę. Dzięki chłopaki!

No to jedziemy - dwóch motocyklistów, dwie różne osobowości, dwa pokolenia: Sopel 28, Bolo 52 lata, dwa różne motocykle: 19-letnia Honda CBR 600F i 26-letnia Honda Shadow VT700. A przed nami ok. 7000 km!